SERWIS

ROWEROWY

SKLEP ROWEROWY

SERWIS AMORTYZATORÓW

E-BIKE

WUJ MARRIAN Z PODRÓŻY

Raport Bielsko i Szczyrk
A zatem to było tak…

Spaliśmy w Gasthaus, jak wiadomo bardzo miłe miejsce. W zasadzie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jak do Bielska, to tylko tam. Zajechaliśmy we czwartek koło 22. Przy asyście gospodyni (synowa poprzedniej, starszej pani) wykonaliśmy rzut oka na nową, fajną przechowalnię rowerów, a potem myk na piętro do pokoju. Świat jest mały, więc wylądowaliśmy w jednym z pokoi, w których spali swego czasu Kris z synem na tym wyjeździe, gdy Krzyś się połamał. Od razu poznałem jak weszliśmy do środka i uśmiechnąłem się na wspomnienie, gdy na łóżku pod ścianą leżał Stasiek i jako przedszkolak łoił do wyrzygania bajki na TV, a my z Tomkiem go pilnowaliśmy, czekając aż połamańcy wrócą ze szpitala 😊

W każdym razie warunki super i w miarę szybko zarządziłem spanie, żeby młodzież miała siłę kolejnego dnia wstać. Rano ubieramy się, samodzielne śniadanie, żeby zaoszczędzić trochę czasu i w drogę.

Pogoda zapowiadała się super na dwa dni, a może nawet trzy (chyba tak to leciało w „Brunecie wieczorową porą”). Zatem o ten aspekt nie musieliśmy się zupełnie martwić i tak być powinno za każdym razem. Na pierwszy ogień poszło Bielsko, bo rower wypożyczaliśmy na Enduro Trails, a otwarcie punktu było dopiero o 10.00. Więc Szczyrk odpadał, bo zanim byśmy tam dojechali, to już by zeszło pół dnia. A i tak zeszło, bo przylazło 10 klientów, a do obsługi była tylko jedna pani, która latała jak kot z pęcherzem, ustawiała SAG i w kółko powtarzała wszystkim tę samą formułkę odnośnie obsługi sprzętu i zrobienia fotek wypożyczanego roweru na wypadek stwierdzenia innych niż pierwotnie zarysowań. Tak na marginesie to fotki się przydały, ale o tym później. Dodam jeszcze, że na budynku wypożyczalni ET wisi kartka z informacją, że Stary Zielony jest zamknięty z powodu remontu szlaku pieszego. Po przeczytaniu tego newsa syn uronił łzę. Nie ma chłop szczęścia i zawsze coś mu przeszkadza w popróbowaniu jazdy po tej ścieżce. Ale co się odwlecze…

Po pomyślnym wypożyczeniu i podpisaniu umowy ruszyliśmy pod Szyndzielnię. Na szczęście chłopczyk zza lady miał już wydrukowane papiery, bo im dłużej to wszystko trwało, tym częściej szukałem w plecaku składanego noża. Zrobiło się już prawie południe kuźwa mać! Drogę przez park (uwaga na znaki o zakazie jazdy!) i potem przejazd Cyganką wszyscy dobrze znają. Potem asfaltowanie i do czasu rozgrzania zasiedziałych, warszawskich dup oraz mięśni było słabo. No, ale w końcu jest stacja i kupiliśmy karnety. Miła niespodzianka, bo możesz jeździć ile chcesz, nie ma limitu jak kiedyś, że 3 albo 6 wjazdów. Wyszło tylko moje frajerstwo, bo mogłem płacić bonem turystycznym, co zupełnie nie przyszło mi do głowy. A sporo kasy by się zaoszczędziło, bo bilety na kolejkę w pytę drogie niestety.

Wyjechaliśmy na górę i pojechaliśmy, a potem poszliśmy (bo droga kamienista i stoma) szukać nowej trasy o nazwie Gaciok. Trzeba zasuwać pod górę szeroką drogą w kierunku szczytu i schroniska. Do samego startu nie dotarliśmy, bo się nam odechciało, a po drodze obczajaliśmy jeszcze gdzie może być początek dzikiej ścieżki o nazwie Borsuk. W każdym razie ten Gaciok bez rewelacji, ot taka ścieżka wycięta w lesie, można pojechać na rozgrzewkę. Wypada wprost przy górnej stacji kolejki, przecina drogę i od razu przechodzi w RocknRollę. No i tak też się stało, czyli pojechaliśmy na, jak to mówi moje dziecko, bielskie flow-gówno tj. po kolei Rocka, Bystry i Twister. Ja tam nic do tych tras nie mam, zawsze fajnie mi się leci. Ale mój pierworodny szczęśliwy nie jest, gdy po nich jeździ. Na szczęście jest najszybszy z nas, więc nie musiałem słuchać jego biadolenia, ani oglądać wkurwionych min. W każdym razie Rocka się kończy i zaczyna się Bystry. Jako że nie latam, to na tego typu trasach nudzę się jak mops. To jest dopiero gówno jak dla mnie! Coś na kształt tego F-line w Srebrnej. No, ale co kto lubi oczywiście. Gdybym jako nastolatek ćwiczył na Kazurze na Ursynowie, to może bym się tam dobrze bawił. A tak, to pojechałem raz i wystarczy na całe życie. Tym bardziej, że trasa spada dość mocno w dół i żeby wrócić do Twistera, to człowiek marzy o silniku. Spalinowym, albo elektrycznym 😉 Do początku Twista nie jechaliśmy, wbiliśmy się na niego od jakiejś szutrówki i zjechaliśmy na dół Koziej.

Potem powrót na Szyndzielnię, wjazd na górę i abarot to samo. Rocka i tym razem skręt na Sahairę, trochę tamtejszych stolików, łomocik w dolnej części i przesiadka na Gondolę. Tu jak zwykle fajna młócka, ale powoli zaczynają mnie już wnerwiać te luźne kamienie i rumosz na tej trasie. Wiem, że taki jej urok i takie są Beskidy, no ale nie zmienia to faktu. W każdym razie miło się leci do dolnej stacji, a tam już czeka syn i znowu mi mówi, że już zdążył usmażyć kiełbaski czekając na mnie. Słyszałem to już kiedyś od niego w Świeradowie, gdy zjechał ze Stogu Izerskiego. Podobno jak czekał na Adasia, to w tym czasie rozpalił ogień, a zanim dojechałem ja, to już skonsumowali giętą. Według mnie, to teraz nie było tak źle, poprawiłem się co nieco od tamtego czasu 😊 No i tak sobie stoimy z synowcem i gadamy, a tu nie widać chrześniaka. Czekamy, czekamy, jako że to piątek, to mało ludzi na trasach i nie ma kogo zapytać. W końcu jakiś koleś wyjeżdża z lasu, a ja od razu go pytam czy jechał Gondolę i czy widział na trasie takiego młodego chłopaka w czarnym stroju. On potwierdził i uspokoił nas, że jest cały i w jednym miejscu sprowadzał. W końcu rzeczywiście dojechał i mówi, że wyglebił. Podobno był tak zły (Antek nie lubi łomotu, lubi flow-gówno), że nawet mu się nie chciało wstawać. Jak już sobie trochę poleżał przykryty rowerem, to dopiero wstał, zebrał się i zszedł w dół złorzecząc na wszystko dookoła. A kilkanaście metrów dalej spotkał innego rowerzystę, który też przeklinał, bo złapał gumę i wymieniał kichę. Takie to są właśnie uroki Gondoli 😉 Niestety ten upadek zaważył w pewnym stopniu na dalszej dyspozycji Antka, bo potem jeszcze kilka razy się skarżył. Może nie na ból (zbite biodro), ale na psychiczną blokadę, że znowu się wyłoży. Ale wg mnie, to jeździł dzielnie i niektóre odcinki z łomotem nawet go cieszyły. Dobrze, że dałem mu naramienniki, bo łokieć znowu byłby rozwalony jak podczas jego poprzedniej wizyty w Bielsku…

Dalej następny wjazd i powtórka z marszu pod górę. I teraz szukamy już intensywniej początku Borsuka. Pomoc czeka na Stravie, bo na Trailforks już się tych dzikich tras nie znajdzie, a szkoda. Dodatkowo z pamięci filmy z Youtube i trafiamy bez pudła na wlot ścieżki. W prawo, z głównej drogi między drzewa. Na początku stromo w dół, ścieżka mocno naturalna, ale bez przesadnej dziczy, widać że utrzymana w ryzach. Dziecko pojechało, ja stary, to już w niektórych miejscach było dla mnie zbyt stromo. Ale dojechałem do większej stokówki i nawet syn mnie tak bardzo nie wyprzedził. Co więcej, obejrzał się do tyłu, zobaczył że dotrzymuję mu kroku i pochwalił mnie słowami: „No, widzę, że nie jesteś jeszcze taki stetryczały…”. Nie powiem, niezwykle mnie te słowa zmotywowały 😊 Później kawałek szutrem, a potem skręt na lewo, do lasu. I od tego miejsca poezja, nirwana, cud, miód, malina! Już nie tak stromo i taki fajny łomot, że do teraz mi się buzia śmieje. Podobne to do Gondoli, albo Dębowca, ale jakoś mniej tego rumoszu, kamienie mocniej siedzą, są korzenie, w kilku miejscach naturalne, a w innych sztuczne dropy, no coś pięknego po prostu. Widać czasami, że letnie ulewy zrobiły swoje i miejscami ścieżka jest nieco wypłukana, no ale na tym polega jej naturalność i dzikość. Rewelka! Ten trail zrobił nasz dzień. My z Tomkiem byliśmy zachwyceni, Antek mniej. Znów musieliśmy na niego poczekać, ale jak dojechał to powiedział, że dużo bardziej mu się podobało niż na Gondoli i coś w tym jest. Zauważyłem tylko coś ciekawego. Widać było, że jest już ledwo ciepły, bo jak tylko mógł, to kładł się na kierownicy i przysypiał. Nie żebym ja był pierwszej świeżości, ale to był znak, że dzień już się powoli kończy. Szlak wylatuje na samym dole bocznego stoku Szyndzielni, na asfaltowej ulicy Tartacznej z niewielkim ruchem, którą wraca się z powrotem do kolejki. Po drodze jest urokliwa knajpa Krzywa Chata nad zbiornikiem Wielka Łąka, gdzie można odsapnąć i coś zjeść. Podjechaliśmy, popatrzyliśmy, ale nie skorzystaliśmy, bo czas gonił. Ulicą Tartaczną dojeżdża się do drogi szutrowej, która opasuje Szyndzielnię i Cybernioka. Wbiliśmy na tę szutrówkę i zaczęliśmy wracać w kierunku kolejki. Było około 16.30. Ostatni wjazd, jak mnie uprzednio grzecznie poinformował pan z obsługi wyciągu, o 17.30.

Szuter jak szuter. Takie falowanie, raz góra, raz dół. No i pod koniec dnia już nie te siły, choć organizm rozgrzany. A ja dodatkowo miałem w głowie, że jak zrobimy kolejny wjazd, to się fajnie wykorzysta karnet i koszty się „zwrócą”. I parłem jak w amoku do przodu. A droga kręta i ni chu, chu nie widać co przed nami. No, ale cytując klasyka „coś być musi do cholery za zakrętem” i to nas (mnie) trzymało przy życiu. A minuty uciekały nieubłaganie. Jak po każdym zjeździe widziałem kolejny odcinek wznoszący się pod górę, to miałem ochotę zabijać. Ale w końcu jest, hosanna! Schronisko na Dębowcu! Stamtąd już tylko w dół do kolejki. Dojeżdża dziecko i mówi mi, że ma już dosyć i jak chcemy, to możemy wjechać jeszcze raz, ale on już odpuszcza i pojedzie sobie na Błonia odpocząć. Antek znowu kima na kierownicy. I co tu panie robić w tej sytuacji? Była chyba 17.20. Zjechaliśmy wspólnie do stacji i robimy szybką naradę. Tomek mówi, że on już finito, Antek w sumie też, a ja odpalam rezerwy i mówię, że w tej sytuacji, to może sam pojadę. Nie namawiam ich broń Boże, niech sami podejmują decyzję, są już niemal dorośli. I wtedy moje dziecko mówi coś, czego zupełnie się po nim nie spodziewałem. Słyszę: „Dobra, to jedziemy z Tobą. Przecież nie zostawimy Cię samego”. Lekki szok trwa do dzisiaj 😊 Szczęście maluje się na mojej twarzy, ładujemy się do wagoników i w błogostanie jedziemy na szczyt. Zdążyliśmy! Około 18 jesteśmy na Szynce, słońce zaczyna już coraz niżej schodzić, ale w lesie jest jeszcze całkiem jasno. Po raz trzeci kierunek Rocka i jedziemy na Kozią, a potem pod górę w stronę schroniska. Od początku wyjazdu mam chrapkę na Cygana. Wiem, że Antek w skrytości serca marzy o Twiście, ale tym razem nie odpuszczę. Tomkowi też zapala się lampka, gdy słyszy o tym romskim łomocie. Nie jedziemy jednak do schroniska, tylko odnajdujemy boczną drogę, z którą krzyżuje się nasz wyboisty kolega. Ja tylko nie mogę sobie odmówić i wprowadzam rower nieco wyżej w górę ścieżki i zjeżdżam sobie jej początek. A potem już lecimy razem, my z Tomkiem z przodu, Antek zaś dzielnie pilnuje tyłów jadąc już chyba na oparach. Cygan tuż przed końcem dnia, w zachodzącym słońcu, to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Lekko ciemniejący las i te kamienie, dywany korzeni, ścięte pieńki i ten cudowny odgłos uderzeń kół o podłoże „łup, łup, łup!”. Z człowieka schodzi od razu cały stres. Gdy jesteśmy na dole, to niby jeszcze jest jasno, ale kolejnego wjazdu już bym nie zaordynował, choć w plecakach mieliśmy awaryjnie lampki. Po odgonieniu kilku natarczywych komarów (skąd tu komary?!) obieramy kierunek na nieśmiertelną Bazylię. Czyli pizzerię. Jak mówią współczesne nastolatki: „Wyjazd bez pizzy i generała Maczka jest wyjazdem straconym.” Siadamy sobie na zewnątrz, dużo wolnego miejsca. Żarełko smakuje jak nigdy, tylko pan kelner mógłby być nieco szybszy. No, ale zrzucam to na karb faktu, że było dużo gości. Jemy, gadamy, coraz ciemniej i coraz zimniej. W końcu trzeba się zebrać i wracać na kwaterę. I wtedy olśnienie! Przecież musimy jeszcze wrócić po samochód! Bo na Błonia pojechaliśmy rano autem, gdyż nie chciało nam się ściągać rowerów z bagażnika na haku 😊 Zasuwamy zatem na przydrożny parking i już po ciemaku pakujemy sprzęt, wieszamy rowery i jedziemy na kwaterę. Dzień skończony, było grubo. Strava pokazała ponad 50 km, odliczając 4 rundy kolejką to i tak ponad 40 km jazdy. Chłopaki mieli prawo być zmęczeni. Wieczorem w pokoju zapadła cisza. Antek po prysznicu padł i zasnął na popielniczkę, Tomek po kołdrą łupał w smartfona, a ja odpoczywałem szykując ciuchy, plecaki i kombinując plan na kolejny dzień. Tym razem w Szczyrku.

W sobotę pobudka po 7.00 (wrrr… chłopaki chyba chcieli zabijać tak na oko), ciuchy na ciałka i na śniadanie. Już na miejscu i naprawdę bardzo dobre, polecam. Sprzęt do auta i jedziemy na podbój drugiej miejscówki. Mijamy kolejne miasteczka po drodze i w końcu tablicę z napisem Szczyrk. Jedziemy i jedziemy i dojechać nie możemy. Cholernie długa mieścina. W końcu lądujemy na parkingu pod wyciągiem, a tam normalnie jakby mięso za darmo rozdawali. Szpilki nie wciśniesz. Na szczęście ktoś wyjeżdżał i wskoczyliśmy na to miejsce. Krzyś miał rację mówiąc, że w sobotę, jeszcze przy dobrej pogodzie, to dowali narodu. Na szybkensa wyciągamy plecaki, kaski i resztę szpeji, szybciutko składamy rower Antka, który woziliśmy na pace i podjeżdżamy pod kasy. Pierwszy rzut oka – długa kolejka nr 1 po bilety. Drugi rzut oka – 5 razy większa kolejka nr 2 do wejścia do wyciągu. W zasadzie, to nie widać było jej końca, bo chowała się za przeciwległym budynkiem. Stoimy po te bilety, wymieniamy spojrzenia z synem i coraz mniej nam się ta zabawa podoba. Czas w końcu leci, a dzień we wrześniu z gumy nie jest. Mówię, że możemy podjechać do drugiego wyciągu na Skrzyczne i stamtąd przejedziemy sobie szlakiem taką szeroką, bardzo lubianą przez Roberta 😉, drogą na Zbójnicką Kopę gdzie startują trasy. Rob lubi ten szlak, bo kiedyś ze trzy razy łatał tam dętkę w Spicym i chyba po dziś dzień go ręce bolą od machania pompką 😊 Ale za to widoki są ładne 😊 W każdym razie ruszamy asfaltem w dół Szczyrku na sąsiednią kolejkę. Tam spokój i cisza. Niewielki ogonek do kasy, można z rowerami, zatem korzystamy. Nawet przed samym szczytem fotki nam robią na krzesełkach i jest pamiątka. Co prawda fotobudka za pierwszym razem mnie akurat nie uchwyciła, ale nic straconego… Na szczycie Skrzycznego szybka wizyta na wieży widokowej (jak to mówią stare pryki po 40-tce: „Wyjazd bez wieży widokowej jest wyjazdem straconym”), a potem jedziemy głównym szlakiem z kamienistą rąbanką na sąsiedni szczyt. Tam od razu zasuwamy na start pierwszej trasy tj. HipHopy nr 1, czyli Air. No cóż, trasa jak trasa. Stoliki, fajne bandy, czyli standardowe flow – g… Dojeżdżamy do końca i na wylocie mamy jeszcze małe kino za darmo, bo jakiś koleżka na sztywnym tak się niesamowicie podpalił Hipą, że zupełnie zapomniał o konieczności okazjonalnego przyhamowania roweru, szczególnie jak wszędzie mnóstwo luźnych kamieni. Na głównej drodze zakotłowało się i zza tumanów kurzu dały się słyszeć jęki konającego. Po chwili dojechali koledzy i sprawnie postawili delikwenta na nogi, ale chwilowo nie wyglądał dobrze. Chyba nic mu się nie stało, bo potem widziałem, że jeździł dalej, aczkolwiek początkowo coś tam mówił o złamaniach. Najwyraźniej adrenalina wszystko wytłumiła. W każdym razie kończy się Air i od razu zaczyna Hipa nr 2, czyli Flow. I tu zaskoczenie, bo już nie takie g… Dolny odcinek dłuższy, ciekawszy, szczególnie ten prowadzący w lesie. Generalnie można się zmęczyć trzymając właściwą pozycję (pozdrowienia dla chłopaków z POMBY), szczególnie jak poprzedniego dnia był przepał. Finalnie jesteśmy na dole i kierujemy się pod wyciąg. Ale już nie jedziemy pod Skrzyczne, nieco się przeludniło w komitetach kolejkowych. Przed wjazdem na górę jeszcze dla rozluźnienia zjebałem jednego napaleńca, co mi się chciał władować do wagonika bez pytania, bez maski i z rowerem. Dla niektórych nawet 30 sekund ma znaczenie. Chłop skumał w końcu, że nie jesteśmy spokrewnieni i nie mieszkamy razem, zatem pomachałem mu na odjezdnym przez szybkę. Ale później na parkingu, na koniec dnia, upewniłem się jeszcze przed odjazdem ze Szczyrku, czy czasami nie wsiadł nam do samochodu. Wjeżdżamy na górę, pozdrawiamy spieszącego się kolegę, który zamiast na trasy poszedł z towarzyszami podróży na piwo do knajpy i kierujemy się w stronę wlotu Otika. Tam mały popas i wypełnienie pustych żołądków, poprawienie ochraniaczy i, cytując kolejnego klasyka, dzida w dół. Trasa jechana on site, co nie zmienia faktu, że była super. W relacji do Hipy niebo, a ziemia. Łomot, kamienie, uskoki, pieńki i do tego nie ma dużego nastromienia. Pod koniec super fragmenty z bardziej stromymi, szerokimi, otwartymi zjazdami. Słowem b. fajny trail, można polecać. Zjeżdżamy do szosy i powrót na parking. Widzę, że przy drodze na chodniku siedzi gość, obok leży rower, a do kolana przykłada tak na oko worek z lodem. Nie wiem co on wykombinował, miał w końcu ochraniacze. Niecały kwadrans wcześniej widziałem go na trasie jak wykonywał naprawdę fajne loty z tych pociętych pniaków. Miło się na takie rzeczy patrzy, gdy widzisz szybko jadącego kolesia, słyszysz łoskot uderzeń kół o grunt i terkot tylnej piasty. A po wybiciu z progu wszystko na chwilę cichnie, a Ty obserwujesz przelot w powietrzu i gładkie przyziemienie. A zaraz potem znowu ten sam hałas co wcześniej 😊 Koniec końców zaliczył kontuzję, choć nie wiem czy jeszcze na trasie, czy już na jezdni. Zaoferowaliśmy pomoc, wozimy apteczki, ale facet co mu pomagał powiedział, że bardzo dziękują, ale już czekają na karetkę (!). W ogóle to tego dnia widzieliśmy tam pogotowie chyba ze trzy razy i ratowników, którzy opatrywali nogi i ręce nieszczęśników. No tak to jest w tym sporcie niestety, znamy z autopsji. Finalnie meldujemy się na dole i zastanawiamy się co dalej. Wbrew pozorom czas leci b. szybko. Jako że nie lubię łupać w koło Macieju tego samego, to powiedziałem chłopakom, że są inne opcje. Mianowicie podjechanie do Wilkowic, na trasy na Magurce oraz legendarny już zjazd ze Skrzycznego do Buczkowic. Jako że do Wilkowic trzeba się przetransportować, a potem jeszcze wjechać na górę (może z raz by się udało po tym asfalcie), to z racji czasu wybór pada na Skrzyczne. Poopowiadałem Tomkowi, że zjazd po kamieniach, korzeniach i czasami stromo, to od razu się zgodził. Zatem pojechaliśmy ponownie do drugiej kolejki i wylądowaliśmy na szczycie z anteną. Za drugim razem pani fotograf już mnie nie pominęła, szczególnie że specjalnie dla niej bardzo ładnie się uśmiechałem. Jak nas zobaczyła kolejny raz, to miała niezły ubaw, a ja beztrosko oznajmiłem, że wjechaliśmy tylko po to, żeby mieć tę fotkę 😉 Na górze wprowadzamy cukier do organizmów, naciągamy protekcję na kolana i ruszamy na szlak. Najpierw niebieski, a potem czerwony. Niestety, pomimo że to już po południe, to sobota robi swoje. Na ścieżce sporo ludzi i ciężko płynnie jechać, bo co chwilę na kogoś wpadasz. Zauważam jednak ciekawą rzecz. Ostatni raz jak tam byłem, to jechałem na starym, czarnym Reignie, na małych kołach. No i na tych kambulach zawsze się zawieszałem, pomijając fakt, że nie jestem stworzony do kamiennej jazdy. A po przesiadce na 29-era zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Trasa jakby gładsza, w większości przejezdna, takie czary… Po pierwszym kamienistym odcinku przecinamy główną drogę i lecimy na te dywany korzeni, niezła zabawa miejscami. Potem znowu główna droga i skręt na prawo z łomotem korzenno – kamienistym, a potem po luźnej, beskidzkiej rąbance (brrr…). W połowie trasy jest bardziej nastromiony odcinek, gdzie skały są większe. Syn wniebowzięty jedzie z przodu, ja za nim, ale póki co go nie widzę. W końcu chwilowo jestem już nieźle wytłuczony i muszę się zatrzymać. Stoję z boku szlaku, mijają mnie turyści i nagle słyszę gdzieś z krzaków po prawej stronie złorzeczenia i przekleństwa. Wychylam się, a 10 metrów dalej mój pieroworodny stoi przy rowerze i w takie słowa się odzywa: „Kurwa jego mać, znowu mam wyjazd z głowy itd., itp.”. Myślę sobie: „Ja p… znowu przykozaczył i coś mu się stało jak w Czarnej”. Zostawiam rower i schodzę do niego, ale widzę że nic mu nie jest. Wręcz przeciwnie, kipi energią. Miota rowerem i wrzeszczy; „Co za badziew, kto to produkuje k…”. Patrzę i widzę, że przy kierownicy coś dynda, a mianowicie manetka na pancerzu i lince, a przy klamce zostało jej mocowanie. Uff, czyli gnaty całe, sprzęt dostał tylko po dupie. W pierwszej chwili jestem nieco zły i mówię: „Synek, po co szarżujesz?”. A on na to, że wcale nie jechał szybko i w sumie to sam nie wie, jak to się stało. Musiał na tych skałach polecieć na bok i uderzył w manetkę kolanem lub ręką. Potem się okazało, że barkiem też coś obił, bo miał rozcięcie i na drugi dzień niezły strup się zrobił. Na szczęście bez konsekwencji, a poza tym, jak sam mówi, jest „twardy, a nie miętki”. Patrzę na to wszystko i myślę co tu wykombinować. Pancerz cały, linka też, biegi się zmieniają, tylko manetka wisi w powietrzu. Na szczęście tata Marian wozi w plecaku różne rzeczy, m.in. garść zipów. Już kiedyś w Świeradowie ratowałem synkowi tyłek, gdy stał przy drodze i mędził, że mu przewód hamulcowy trze o koło. Kwadrans roboty i opatrunek założony, manetka na miejscu i trzyma się tak, że nawet na upartego można przerzucać. Czyli wyprawa uratowana, bo Synenio już prawie płakał, że nie dokończy takiego fajnego zjazdu. Podczas pit stopu z góry słyszymy nadciągający, znajomo brzmiący huk, a potem okrzyki turystów: „Uwaga, rowery!”. Dwóch gości leci po tym stromym odcinku, ale chyba tego dnia był on rzeczywiście fartowny, bo za zakrętem łoskot się nasilił i jeden z nich pojechał po kamieniach, ale na tyłku. Bez urazów raczej, bo zebrali się i polecieli dalej. W międzyczasie dołączył Antek, który nie był do końca szczęśliwy na tej trasie, a z pewnością w jej górnej części. Pojechaliśmy dalej, minęliśmy kolegów, a potem oni ponownie nas. Chwila rozmowy, ja zatrzymałem się żeby cyknąć fotkę, a młodzież pojechała do przodu. Po chwili dojeżdżam do nich i widzę, że znowu postój, a obok stoją ci dwaj kolesie. Tomek patrzy na mnie i pyta, czy nie mam w plecaku śrub do zębatki w korbie. Mówię, że aż taki genialny, to ja nie jestem. Okazało się, że u jednego z tych facetów poodkręcały się niemal wszystkie mocowania tarczy i chyba chainguide’a. Nie wiem jak on to zrobił, ale zrobił. Jego kolega pyta nas jakie mamy typy korb i że możemy im oddać po jednej śrubce. Z natury mam dobre serce, ale tym razem patrzę na niego jak na wariata i mówię, że jeszcze mamy pół góry do zjechania i życie nam jednak miłe. Ruszamy zatem, żegnamy się czule, a zrezygnowani panowie raczej musieli się zdecydować na spacer. No chyba, że tam nocowali. Dolna część zjazdu, poza jednym odcinkiem beskidzko – rąbankowym, jest już flow’owa. Fajna, wąska, gładka ścieżka opadająca łagodnie i na koniec trochę przyjemnego łomotu z zakrętami tuż przed pierwszymi domami Buczkowic. Obiektywnie, to jeden z fajniejszych zjazdów w polskich górach, a z pewnością w Beskidach. Tomenio zachwycony, z jednej strony wycieczką, a z drugiej tatusiem, który uratował mu życie 😊 Dodatkowo gdzieś na trasie podczas zjazdu błysnął przed pieszymi turystami. Jako że w jednym miejscu sporo ich było, to na chwilę zatrzymał się w miejscu przed jakimś kamieniem i musiał wybrać dalszą linię przejazdu. Bez zsiadania lekko przestawił przednie koło i ruszył dalej na oczach gawiedzi. Usłyszał tylko z ust jednego z nich: „O, szacun!” i poleciał dalej. Niezwykle mu od tego urosła jego kurza klata…

Meldujemy się zatem na szosie Buczkowice – Szczyrk i kierujemy się na lewo. Zaraz za wjazdem do Szczyrku postój w pierwszej napotkanej knajpie i obiado – kolacja okraszona bezalkoholowym piwkiem. Atmosfera rozluźniona, szczęście na twarzach, a syn gada tyle, ile przez cały rok od niego nie usłyszę. Po zakończeniu popasu powrót do parkingu asfaltem. Niestety, Szczyrk to długie miasteczko, a droga jest lekko pod górę. Po jakimś czasie działa na mnie jak Droga Krzyżowa, albo przynajmniej Różaniec. Ostatecznie na horyzoncie pojawia się auto i ten widok jest jak wybawienie. Na parkingu pusto, nie licząc kolejnej karetki i widoku bandażowanego człowieka z rowerem u boku. Pakujemy graty i ruszamy w drogę powrotną do Bielska. Na miejscu jesteśmy już po zmroku, ostatnie zakupy w przydrożnym sklepie na wieczór i hyc na kwaterę. Drugiego dnia zmęczenie jeszcze większe. Antek znowu pada jak nieżywy. Wcześniej oznajmia tylko, że po powrocie do Warszawy będzie potrzebował zwolnienia z WF. Tomek w objęciach ze smartfonem, a ja standardowo po ogarnięciu ciuchów i plecaków na jutro (taka ojcowska tradycja) znów oglądam filmy z bielskich ścieżek planując ostatnie pół dnia.

W niedzielę już „bez napinki”. Dzień z założenia będzie krótszy, musimy o ludzkiej porze wrócić do domu. Gospodyni pozwala nam wrócić do pokoju po południu, a zatem wszystko zostawiamy i po śniadaniu jedziemy pod Kozią. Stamtąd rozgrzewkowo zasuwamy pod Szyndzielnię i wyciągiem na górę. Rocka, Sahaira i w połowie przesiadamy się na drogę na Cyberniok. Stamtąd szeroką, szybką szutrówką do lasu obok szczytu i zaczynamy zabawę w zgadywanki pt. „Gdzie jest początek trasy?”. A tych początków na Cybernioku jest co najmniej kilka. Trailforks odpada, Cyber ścieżek już na nim nie ma, prawdopodobnie dlatego, że uchodzą za nielegalne i być może prowadzą przez tereny prywatne, albo nie jest to do końca uzgodnione z ich właścicielami/zarządcami. Pomocna jest Strava, są na niej założone tzw. segmenty, czyli przejechane przez innych użytkowników odcinki, na których mierzone są czasy przejazdu. To ułatwia życie, bo rzeczywiście można się dość łatwo zlokalizować i odnaleźć większość szlaków. Ale tym razem ratuje nas… Youtube 😊 Włączamy film z przejazdem trasy i jak już dotarły do nas z opóźnieniem fale radiowe zasięgu internetu, to już wiemy przy których drzewach trzeba skręcić. Wcześniej jakiś koleżka tuż za nami zniknął w gąszczu i pojechał innym trailem. Teraz już wiem, że nazywa się Salamandra. My natomiast szukaliśmy ścieżki o nazwie Konar, chyba taki z drzewa jak sądzę. Traska b. miła, treściwa, bardziej kręta, ale i krótsza niż Borsuk. Bardzo podobny zakres łomotu i charakteru, logiczny przebieg, nie sposób pomylić linii. W sumie dość szybko sprowadza ze stoku i wyprowadza na szuter, którym pierwszego dnia jechaliśmy wracając z Borsuka w stronę kolejki na Szyndzielnię. Korzystamy oczywiście z tej drogi i tym razem w mig jesteśmy z powrotem pod wyciągiem, no i fundujemy sobie jeszcze jeden wjazd. Dodam tylko, że z Cybernioka schodzą jeszcze trzy inne trasy tj. Kapciuszek, Kurewna Ścieżka i Cyberniok DH. Do dalszej weryfikacji inną razą. Finalnie jedziemy już w stronę Koziej Góry, bo tam mamy auto, no i na Błoniach musimy zdać rower Antka. A zatem znowu Rolla i nieco więcej ludzi na trasie. Na Cybernioku żywej duszy nie spotkaliśmy. Tomek jak zwykle na szpicy, ja w środku, Antek straż tylna. Po drodze mijam jakichś dwóch łebków z podstawówki, jeden na sztywnym, jedzie nieco wolniej. Ale ten drugi na fullu szybciutko mnie dogania. Akurat wjechaliśmy w bardziej krętą sekcję i nie za bardzo miałem jak go puścić, słyszałem tylko jego oddech na plecach i dźwięk hebli, gdy co raz dohamowywał za mną nie mogąc mnie wyprzedzić. W końcu znalazłem jakąś lukę i dałem na bok. Chłopak pomknął jak szalony skacząc ze wszystkiego co się dało. Ech, tak dzisiejsza młodzież, bez respektu dla starszych. Kończymy Rollę i jedziemy pod górę w stronę schroniska. Tomek obiera kierunek na Cygana, a my z Antkiem na Twista. Wiem, że on już by życie oddał za flow – g…, a zatem jako chrzestny teraz nie mam wyboru. Ale koniec końców okazuje się, że sam się dobrze bawię. Dawno tak fajnie mi się nie jechało tej trasy. Wydawało mi się czasami, że zupełnie zapominałem o hamulcach. Na koniec wyjazdu przejazd jak znalazł.

Finał zabawy ma miejsce na Błoniach, gdzie w jednym z barów spotykamy Tomka i wspólnie wzmacniamy się kiełbaską z grilla i browarem zero. Potem maszerujemy oddać rower. Tak jak mówiłem, fotki z piątku się przydały, bo kolega z obsługi (ten od drukowania umów) chciał nam wmówić, że zrobiliśmy jakąś dodatkową rysę na goleni amora. Ale nie z nami te numery Brunner. Ostatecznie jesteśmy przy aucie, wrzucamy wszystko i zajeżdżamy ostatni raz do Gasthausu. Zbieramy manele z pokoju, szybka ablucja, pożegnanie z gospodynią i w drogę ku stolicy. W aucie już cicho. Na początku nieco wymiany zdań, uwag, spostrzeżeń, a potem już zmęczenie wzięło górę i zapadła cisza. W przerwie Pan Generał obowiązkowo na trasie i około 22-giej docieramy do Wawy. W końcu następnego dnia szkoła i fabryka ☹

Podsumowując, wyjazd w palnik. Umordowaliśmy się nieźle, ale wszystko się udało, aura dopisała i plany zostały zrealizowane niemal w 100 %. Super jazda, super ścieżki i w ogóle bardzo, bardzo. Mamy nadzieję na rychły powrót w te rejony, bo jest jeszcze kilka traili w Bielsku i okolicach do sprawdzenia… Poniżej garść fotek, wiele tego nie ma, bo była głównie jazda i na pikczersy nie było czasu.

Pozdrowienia,

M.
powrót

Autoryzowany serwis amortyzatorów, damperów,
sztyc amortyzowanych renomowanych marek
kompleksowy serwis rowerów i osprzętu
mycie, czyszczenie i konserwacja
budowa rowerów na zamówienie


Proszę określić gdzie leży problem:
Proszę wpisać wynik dodawania:
6 + 7 =
Link
Proszę wpisać wynik dodawania:
6 + 7 =