SERWIS

ROWEROWY

SKLEP ROWEROWY

SERWIS AMORTYZATORÓW

E-BIKE

WUJ MARRIAN Z PODRÓŻY

Beskidzkie początki.
Ile to lat temu było? Już nie sięgam pamięcią. Ponad dekada, ale trzeba by sprawdzić dane zapisane w zdjęciach 😊 W każdym razie, któregoś dnia w końcu zapadła decyzja. Jedziemy w góry na rowery! My, starzy krawaciarze, co od ładnych kilku lat jeżdżą tylko po okolicy stolicy i zjeździli już chyba wszystkie możliwe miejscówki, teraz doszli do wniosku, że trzeba wreszcie sprawdzić, jak to jest pobrykać po górach. To znaczy ja już kiedyś tam jeździłem w Bieszczadach, ale to było dawno i z żoną. A zatem się nie liczy.

Trochę czasu zajęło mi przekonanie Marka (Marka nr 2, kolegi z fabryki) do wyjazdu, ale w końcu padł pod naporem mojego glindzenia. Początkowo bardzo skutecznie się bronił. Że to bez sensu, że nie ma takiej opcji, żeby na własne życzenie tak się męczyć na szlaku, że są jakieś bardziej lajtowe górki itd. itp. Koniec końców postawiłem na swoim. Kierunek – Beskid Żywiecki, baza Węgierska Górka. Moja mózgownica coś tam zapamiętała z artykułów czytanych w onegdaj ulubionej gazecie rowerowej, że to super miejsce wypadowe. Zapamiętała również coś innego. Że akurat to konkretne pasmo Beskidów jest określane jako jedno z najtrudniejszych do uprawiania kolarstwa górskiego w Polsce… No cóż. Mówi się trudno, no nie? Trzeba mierzyć wysoko. Jak powiedziałem o tym Markowi, to jego entuzjazm wyjazdowy, który ledwo, ledwo zaczął się pojawiać, ponownie zniknął na wiele dni. Ale kropla drąży skałę. Jednym ze sposobów na przekonanie kogoś, jest postawienie go przed faktem dokonanym. Zarezerwowałem więc kwatery. Pozostał jeszcze problem z rowerem Marka. No bo, jakby to powiedzieć, to trekking był. Założenie najgrubszych, z dostępnych na rynku, kapci załatwiło doraźnie sprawę. O naiwności! Gdybyśmy natenczas mieli odpowiednią wiedzę, to pewnie wprowadzilibyśmy do niego jeszcze kilka innych modyfikacji…

Cały tydzień przed wyjazdem piękne słońce i upał. Cieszę japę, no bo szlaki podeschną i błota nie będzie. Pośmigamy jak talala. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że w Beskidach błoto jest zawsze. W zależności tylko od pogody ma mniej, lub bardziej rzadką konsystencję. Ale w gruncie rzeczy najważniejsze miało być to, że nie będzie się lało na głowę. Im bliżej dnia zero, tym bardziej szaro. Jak to w lipcu w Polsce. Z rana gdy wyjeżdżamy nie pada. Ale na niebie zero złota. Raczej ołów.

Rowery lądują na dachu służbowego Forda. Bagażnik sklecony naprędce z części pożyczonych od rodziny. Ale testy wykazały, że maszyny się trzymają. To najważniejsze. Jazda w takim razie na Katowicką (obecnie w trakcie przeróbki na autostradę…). Po drodze jedna dłuższa rozmowa z miśkami w okolicach Piotrkowa (zdolności negocjacyjne Marka zdały egzamin, choć mandat był) i mkniemy na Śląsk. Za Bielskiem trzeba się wykazać nie lada orientacją, żeby trafić do Węgierskiej (ówczesne remonty dróg), ale jakoś dajemy radę. Chmury nadal dość ciężkie, gdy docieramy na miejsce, ale nie pada. Witamy się z gospodarzem, który na wstępie dodaje nam otuchy słowami: „Zeszły tydzień był przepiękny, non stop słońce…” No właśnie, zeszły. Jako że dopiero druga po południu, to decyzja jest szybka. Wskakujemy we wdzianka, krótka rozgrzewka, kilka przysiadów i rozciąganie (Marek do dziś patrzy się wtedy na mnie jak na kretyna), ściągamy bajki z wozu i jazda. Pedałujemy w górę Żabnicy z zamiarem wdrapania się na Halę Boraczą. Nie pada. Jest szaro, ale w gruncie rzeczy sympatycznie. Za którymś z kolei zakrętem, po kilku kilometrach zaczyna się. Najpierw lekko kropi. Potem wzmaga się wietrzyk. Potem zwiększający się rozmiar kropel nie pozostawia nam wyboru. Stajemy na poboczu, wynajdujemy miejscówkę pod drzewami i się chowamy. Może to tylko przelotny? Nie przeleciał. Przeciwnie, zamienił się w regularną burzę. A my nadal stoimy pod tymi drzewami z nadzieją. Marek później stwierdził, że im bardziej padało, tym ja robiłem się coraz smutniejszy. Wreszcie nie wyrabiam już nerwowo i twardo zarządzam odwrót. Po wyjechaniu na szosę i obraniu kierunku w dół mija dosłownie 30 sekund i jestem tak mokry, że jest mi wszystko jedno. Włącza mi się lampka z sygnałem – „Jak najszybciej do kwatery”. Nie jest to problem, bo nie trzeba specjalnie pedałować. Wystarczy puścić klamki. Nawet mi się to podoba, ale z rosnącym niepokojem spostrzegam coś innego. Chlupie mi butach. Będą z tym później problemy.

Po kilku minutach zjazdu docieramy do celu. Wszystko zamknięte. Stojąc pod małym daszkiem przy wejściu do budynku dzwonimy dzwonkiem po gospodarza. Nie wychodzi. Dzwonimy telefonem. Nie odbiera. Wreszcie jest! Wyskakuje jak oparzony ze swojego domu i skacząc pomiędzy kałużami pędzi z kluczem do naszych drzwi. To co wtedy powiedział, zapamiętam chyba na całe życie: „No Panowie, to jest początek niezłego hardkoru!”. Jako autochton, miał niestety rację. Tam jak zacznie padać, to szarość za oknem nie ustępuje przez ładnych kilka dni.

Idziemy jak niepyszni do pokoju i mokre ciuchy lądują na suszarce. To znaczy wygląda ona tak, że rozwieszamy, co się da, najwyżej jak się da. Nawet buty. Z moimi jest mniejszy problem, bo w większości są sztuczne, ale Marka nie specjalnie miały ochotę wyschnąć. I do końca wyjazdu już nie wyschły, a po powrocie poszły do kosza. Tym bardziej, że mój kolega zupełnie nie mógł się przekonać do zatrzaskowych pedałów. Klął na czym świat stoi, że to jakieś chore rozwiązanie i w ogóle. Na szczęście miał zapasowe platformy i resztę jazd zaliczył korzystając ze zwykłych butów. A pokój wyglądał dość zabawnie obwieszony we wszystkich górnych zakamarkach naszymi rzeczami.

Wieczorem idziemy spać z nadzieją, że jutro będzie lepiej. Czytaj – wyjrzy słońce. Nic z tego. Rano otwieramy oczy, a za oknem kompletna mgła i szarzyzna. Jak to widzę, to jestem tak… zły, że nie chce mi się nawet iść na śniadanie. A Marek jest pełen jakiegoś osobliwego entuzjazmu. Klaszcze w dłonie i mówi: „To co? Idziemy pojeździć, no nie?” Szczerze mówiąc, to mam ochotę wyperswadować mu ręcznie, że to zły pomysł. Dodatkowo pada deszcz. Ale on jest niezłomny. Przebiera się i mówi, że idzie się przejechać. W razie czego się zdzwonimy.

Po jakiejś godzinie nie wytrzymuję. Wyglądam za okno. Przestało padać. Migiem jestem przebrany i dzwonię do kumpla. W słuchawce słyszę: „Skończyłeś już się wreszcie użalać? Rusz d… i jedziemy!” Tak też czynię i za chwilę podjeżdżam szosą w stronę Żabnicy Skałki. Tam się spotykamy, Marek dość mocno przemoczony, ale zadowolony, bo podjechał sobie kawałek w kierunku Hali Kupczykowej, a potem zjechał w dół i zjazd poprawił mu humor. Podejmujemy decyzję, że ruszymy na Boraczą czarnym szlakiem ze Skałki, a potem się zobaczy.

Na halę można się wtoczyć w całości asfaltem. Jako nietutejsi nie mamy takiej świadomości i dajemy cały czas czarnym szlakiem. Tak, tak, czasy gdy nie korzystało się ze smartfonów, aplikacji, gps-ów, trailforksów i innych udogodnień nie są wcale tak odległe. Generalnie wystarczała zwykła, papierowa mapa. A to, że przy jej czytaniu popełniało się błędy, to było w tej zabawie najpiękniejsze. W każdym razie początek po twardym, a potem po szerokiej, kamienistej drodze przez las. Jedziemy dotąd, aż posłuszeństwa odmawiają nam nasze niewytrenowane, warszawskie płuca. Niby szaro, mgła i chłodno, ale przy wspinaczce dość szybko oblewamy się potem. Im wyżej tym większe wrażenie robi dolina i okoliczne szczyty zupełnie zasnute mlekiem. Po pewnym czasie opuszczamy las i wyjeżdżamy na halę. Nic nie widać. Patrzymy kilka metrów przed siebie i widzimy słup z oznaczeniem węzła szlaków. Na prawo jest schronisko. Podobno, bo ja go tam nie widzę, pomimo że jestem od niego oddalony o jakieś 200 metrów. Ostatni, króciutki podjazd i im bliżej, tym bardziej się upewniamy, że istotnie ono tam stoi. Siadamy sobie na ławeczkach na powietrzu i dość szybko wrzucam na głowę czapkę, bo wiaterek jest niezbyt przyjemny. Nie ma co, piękne te nasze Beskidy. Tylko jakoś tak chłodno i biało, a przecież mamy lato. W schronisku Marek nie odmawia sobie browaru, a ja kanapek. Spotykamy młode małżeństwo z dzieckiem, które mijaliśmy po drodze na halę. Spoglądam uważniej na dzieciaka i widzę, że ma na oko ze 4, może 5 lat. Zagaduję i okazuje się, że trafiłem. A ja miałem dotąd obiekcje, czy zabierać mojego syna w góry. Teraz już wiem, co zrobię w przyszłym roku…

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że wszystko się zmaterializowało. Młody zaczął od górskich wycieczek na piechotę, a kilka lat później jeździł już ze mną na rowerze po szlakach i w bike parkach. To chyba jedna z najlepszych rzeczy jakie mnie w życiu spotkały. No dobra, popłynąłem nieco 😊 Wracajmy do wspomnieniowej relacji…

Po krótkim odpoczynku zaczynamy kombinować, co dalej. Przecież nie wrócimy tą samą drogą do domu. Rzut oka na mapę i już wszystko wiemy. Pojedziemy niebieskim przez Prusów i z powrotem do Żabnicy. Wsiadamy na bajki i kręcimy mozolnie po kamienistym podjeździe na grzbiet. Myślę sobie: „Struktura większości dróg w tych górach jest szalenie „przyjazna” dla rowerów”. Cudownie się podjeżdża po kamyczkach wielkości pięści, co chwila uciekających spod kół. Ale nie narzekajmy. Przecież dookoła takie cudne widoki... Najlepsze są na szczycie Prusowa. Spotykamy tam tablicę, dzięki której dowiadujemy się, że właśnie jesteśmy w punkcie kulminacyjnym masywu. Gdyby nie ona, to za cholerę bym się tego nie domyślił. Jest też wklejona fotka z piękną panoramą sąsiedniego szczytu Romanki. Odwracam głowę i pokazuję Markowi w stronę białawego od mgły świerku, jakieś 10 metrów od nas i mówię: „To musi być gdzieś tam”. Marek znacząco kiwa głową. Już mnie nawet nie zalewa krew, chociaż zawsze lubiłem jeździć w góry dla widoków i przestrzeni. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Prowadzą nas teraz niebieskie, jak niebo nad nami (he, he), znaki na drzewach. Do czasu, gdy ich nie gubimy. Jakoś tak dziwnie rozpłynęły się wśród soczystej zieleni. Z pomocą spotkanej na drodze pani ze służby leśnej jakoś je odnajdujemy. Gdy zbliżamy się do szerokiej polany, na której się na tę uprzejmą kobietę natknęliśmy, już wiedziałem, co się święci. Wszystko za sprawą odgłosów pracujących maszyn. To mogło oznaczać tylko jedno. Zrywka drewna. A jak zrywka, to i tony błota. Tak też było w istocie, a później okazało się brzemienne w skutkach dla roweru Marka. Z coraz bardziej zdziwioną miną obserwowałem jak moje Fat Alberty zamieniają się w brunatne, błotne bryły. Do tego jeszcze szukając szlaku nadrobiliśmy drogi i wracając znowu czekała nas błotna kąpiel. W końcu droga zaczyna prowadzić w dół. Początkowo zupełnie dla nas nieprzejezdną, zarośniętą i kamienistą ścieżką, która przypominała mi Camel Trophy z TV sprzed lat. Chyba dawno nie było tutaj turystów. Potem, już w lesie, ostro w dół stoku i o tyle lepiej, że kamienie były jakby bardziej wbite w podłoże i nawet dawało się jechać. Najlepiej było jednak na odcinkach, gdzie po bokach drogi widać było niebosiężne świerki skąpane we mgle. Klimat jak w kryminałach rodem ze Skandynawii. Im bliżej dołu i im więcej zjazdu za nami, tym większe problemy ma Marek. Błoto okazało się być zabójcą klocków w jego V-kach. Swego czasu istniał taki rodzaj hamulców 😊. W końcu wypadamy z lasu na otwartą przestrzeń i widzimy zabudowania wsi. Marek nie ma już praktycznie możliwości zatrzymywania roweru, a zatem tylko ja trzymam fason wjeżdżając pomiędzy domy Żabnicy. Jak to później sam określił: „przewaga tarcz w takich warunkach jest przytłaczająca”. Na szosie mamy problem. No bo prowadzi w dół, prosto do naszych kwater. Nie trzeba pedałować, lajtowy zjazd na koniec wycieczki. Inni pewnie by się cieszyli, ale my w kontekście braku hebli w rowerze Marka jesteśmy w kropce. Ostatecznie powolutku zjeżdżamy, Marek hamuje nogami jak Fred Flinston.

Po dotarciu na miejsce wskakujemy w czyste ciuchy, a ja łapię szlauch i z lubością zmywam breję z naszych rowerów. Fajna zabawa. Marek w tym czasie wykonuje pieszy kurs do miasta w poszukiwaniu sklepu z klockami hamulcowymi. Na szczęście kupił.

Nazajutrz znowu pada. Ja natomiast dostaję największego w moim dotychczasowym życiu ataku, jak to się ładnie mówi, „grypy żołądkowej”. Widać beskidzka flora bakteryjna mi nie posłużyła. Trzeciego dnia dojeżdżają do nas jeszcze Kris i Marecki w bojowych nastrojach. Mają szczęście, bo wraz z ich przybyciem na niebie pojawia się… słońce. Nie świeci jednak dla mnie, bo jestem tak odwodniony i osłabiony, że do końca wyjazdu leżę w łóżku. Nie mam nawet siły się wściekać. Nic mi nie pomaga. Ani leki, ani litry piwa przynoszone przez kolegów, ani ich teorie, że „trzeba jeść, w końcu się przyjmie”. Nie ma co, udał mi się trip w Beskidach…

Ale jak mówi stare przysłowie pszczół, co się odwlecze, to… Mija rok, a ja znowu suszę głowę Markowi o powrót do Górki. Bardzo mi się tam spodobało pomimo ekscesów natury zdrowotnej. On jest już bardziej, że tak powiem, spolegliwy i stwierdza, że pewnie trzeba będzie pojechać, bo jak nie, to z całą pewnością dostanę jakiejś ciężkiej traumy z powodu braku zaliczenia opracowanych wcześniej tras. I będzie mnie miał na sumieniu. Żarty żartami, ale w Żywieckim jest fajowo i każdy, kto tam był, przyzna mi rację.

Tym razem jedziemy sami. Marek już nie na trekkingu, ale na 29-tce z tarczami. Jest dobrze. To znaczy do momentu, gdy się nie spojrzy na niebo. Ale w gruncie rzeczy, to należy uznać za pewnik, że jak się jedzie do Węgierskiej, to będzie padać. Przeważnie.

Pierwszego dnia powyższa reguła raczej się sprawdza. Jest szaro, a my znowu wdrapujemy się na Boraczą, ale z zamiarem zjechania zielonym do Milówki. Burza łapie nas dopiero na koniec, już w miasteczku, a zatem nie jest źle. Tym bardziej, że udało nam się w ostatniej chwili schronić na przystanku PKS. Drugi dzień to jazda czerwonym po Abrahamowie, po uprzednim wtoczeniu się na Halę Kupczykową. Wszystko pięknie, tyle tylko, że szlak upodobali sobie miłośnicy quadów i w wielu miejscach zupełnie go zniszczyli. Plus jest taki, że mamy coraz więcej słońca, a ja nie miałem jeszcze żadnego ataku „lokalnej” choroby. Idzie ku lepszemu. Trzeciego dnia decydujemy się wyruszyć autem do Złatnej, aby później wjechać stokówką do czarnego szlaku i dalej na Rysiankę. Z niej żółtym przez kilka beskidzkich hal i powrót czarną trasą rowerową do punktu wyjścia. A raczej wyjechania. Jak się później okazało, to była jedna z przyjemniejszych wycieczek górskich, nie tylko rowerowych, w jakich uczestniczyłem.

Ale początki nie były zbytnio zachęcające. Prawdę powiedziawszy, to tego dnia w ogóle nie chciało mi się jeździć. Po zaparkowaniu auta miałem raczej ochotę położyć się na trawce przy potoku i powygrzewać na słońcu. Bo super dawało od samego rana. Zupełnie jak nie w Beskidach.

Najpierw spokojnie kręcimy szosą, lekko pod górę. Przy ostatnim przystanku PKS odbijamy w lewo na kamienistą drogę w kierunku tzw. Złatnej Huty. Podjazd bynajmniej wcale nie taki kolorowy, jak to opisują w niektórych przewodnikach. Z perspektywy moich doświadczeń prościej i chyba ciekawiej jest ruszyć w kierunku Rysianki od razu czarnym, ale to tylko moje prywatne zdanie. Na drodze do Huty, szczególnie w początkowym odcinku, nachylenie jest bardzo „solidne”. Dodatkowo po powodziach, które miały wówczas miejsce wiosną, mieliśmy pełen przekrój materiałów „podeszczowych” tj. multum drewna, resztek drzew, kamienie, jakie tylko kto sobie zażyczy i inne atrakcje. Stąd podjeżdżanie w takich warunkach, to na serio nie lada wyczyn i jeśli ktoś da tam radę, to szczerze mu gratuluję. Droga robi wrażenie, bo wije się serpentynami i pomimo gęstwiny drzew można podziwiać w dole zdobywaną wysokość. Super jest zwłaszcza charakterystyczne dla Beskidów miejsce z drewnianym mostkiem przerzuconym nad spływającym z góry potokiem. Gdy staniesz na krawędzi w dole masz wodospad na jakieś 15 metrów. Trzeba uważać na zawroty głowy... W kolejnych partiach trawersy się wypłaszczają, stąd jazda jest już zdecydowanie łatwiejsza. Polecam wszystkim spokojne kręcenie w stylu enduro, to jest miękki bieg, tyłek na siodło i jedziemy. Bo jeśli ktoś chce się tam ścigać, to lepiej niech będzie dobrze wytrenowany, bo na górze może się okazać, że nie ma sił na powrót.

Po drodze napotykamy, a jakże, zrywkę drewna. Tym razem pogoda dopisała, więc błoto nie doskwiera. Ale dla odmiany trasa jest na całej długości w poprzek zawalona dłużycami i trzeba przenosić rowerki nad nimi. Oczywiście dzięki uprzejmości panów drwali, którzy na czas naszej przeprawy wyłączają nawet ciężki sprzęt. W momencie, gdy zaczynamy się zbliżać do wlotu czarnego szlaku dajemy ciała, jeśli chodzi o czytanie mapy. Zamiast skręcić w prawo pod górę, my owszem, podjeżdżamy, ale w lewo. Efekt jest taki, że fundujemy sobie nieplanowany zjazd do punktu wyjścia. Za kolejnym zakrętem dołącza czarny szlak i od tego momentu jest już tzw. masakra podjazdowa. Prawdę powiedziawszy, jak zgłosi się do mnie ktoś, kto to wyjedzie, to ma u mnie kratę browaru. Nie bez przyczyny przy szlaku postawione są stacje Drogi Krzyżowej. Prawdziwa Rowerowa Golgota. Na początku Marek zgłasza pierwsze objawy „przygrzania” słońcem. Chociaż upał nie był jakiś masakryczny, to wydaje mi się, że za mało pił. W każdym razie siadamy w cieniu drzew i wlewam w niego to, co tylko zostało nam w bidonach. Potem ruszamy pod górę. Co nieco udaje nam się pojechać, ale większość drogi grzecznie prowadzimy. Warto się jednak natrudzić, bo widoki z Rysianki są po prostu przytłaczające. Przy dobrej przejrzystości są Tatry, Fatra, a z najbliższych oczywiście Pilsko i Babia. Można stać godzinami i patrzeć. Gdyba tak jeszcze za to płacili, ehh… Przy ostatniej stacji o znamiennej nazwie „Wniebowstąpienie” Marek pada. Dosłownie. Siedzi w cieniu przydrożnego świerka i patrzy beznamiętnie przed siebie. Daję mu napoje, które jeszcze mamy, ale on stwierdza, że nic nie chce. Nalegam, ale kończy się to podniesionym głosem z jego strony i sugestią, żebym dał mu spokój, bo nie ma siły nawet pić. No więc chwilowo odpuszczam i idę do schroniska kupić coś na ząb, aby wprowadził do organizmu nieco cukrów. Na miejscu zjadam pyszną pomidorową (nigdy wcześniej tak bardzo nie smakowała mi zwykła zupa) i wracam obładowany napojami i ciastkami. Wręczam wiktuały koledze, ale on patrzy na mnie wilkiem i nadal twierdzi, że nic nie będzie jadł ani pił. Wówczas nie wytrzymuję i zdrowo go ochrzaniam, a następnie każę mu zainteresować się łaskawie tym, co przyniosłem. O dziwo posłuchał się. Przeżuwa słodycze i popija colą. Gdy się już pokrzepił musimy stawić czoła trudniejszej kwestii. Co dalej? Ja chcę zatoczyć koło żółtym szlakiem przez Lipowską i dalej singlem przez kilka innych, żywieckich hal. Potem powrót do Złatnej. Marek stwierdza, że ma mroczki przed oczami i nie zamierza nigdzie dalej się ruszać, tylko chce zjechać tą samą drogą do punktu wyjścia, wsiąść do auta i wrócić do domu. Konflikt narasta. Nie staram się już go przekonywać do jazdy ze mną i proponuję, że ruszę sam, a potem wrócę sobie asfaltem do Węgierskiej Górki. W końcu on stwierdza, że ok, zrobimy jak ja chcę, bo przecież cyt.: „obrażę się na resztę życia”. Hmm, o co mu chodziło? Aż taki straszny jestem? W końcu chciałem pojechać sam…

W każdym razie udajemy się na szlak żółty, mijamy schronisko na Hali Lipowskiej i bardzo miło jedziemy sobie singlem kolejno przez kilka odkrytych hal na wysokości przekraczającej 1200 m. Tego mi było trzeba, Marek też jakoś już nie narzeka. Raz po raz widoki zmuszają nas do zatrzymania się. Na koniec zjazd na Halę Radykalną, dla mnie nie do ruszenia. Bardzo stromo w dół i kamieniście. Ten fragment też robi wrażenie, bo ma się odczucie jak przy jeździe na rollercoasterze. Stromo w dół, a zaraz potem ostro pod górę na Redykalny Wierch. Odwracasz głowę i za sobą widzisz potężną nieckę i w dali pokazujesz miejsce, na którym chwilę wcześniej stałeś. Super! Z Wierchu znowu w dół, ale tym razem to już makabra. Bardzo duże nachylenie i mnóstwo luźnych kamieni. Proponuję nie szarżować, bo dla niektórych może się to skończyć niezłym dzwonem. Po dojechaniu do przysiółka Zapolanki kończymy trasę szlakową i z wioski odbijamy na oznaczoną słupkami czarną trasę rowerową. Trzeba wypatrywać żółtych palików. Zjazd odkrytymi halami i lasem po gładziutkiej i wąziutkiej drodze asfaltowej, 60 km/h murowane. Uwaga tylko na zakrętach oraz na psy pasterzy, którzy pilnują tutaj swoich stad. Bo jak nie zwolnisz przy nich, to bestie są tak zajadłe, że dziury po zębach na łydzie murowane. Asfalt kończy się niemal dokładnie w miejscu gdzie zostawiliśmy auto. Marek na koniec stwierdza, że ten zjazd przywrócił mu dobre samopoczucie. Tym niemniej optuje za tym, żeby jak najszybciej zapakować się do auta i wracać. Tak też czynimy. A ja mam głęboką satysfakcję, bo dla tej wycieczki warto było czekać rok do następnego lata. I jestem pewien, że jeszcze nie raz i nie dwa wrócę w Żywiecki. Bo to trudne, ale bardzo piękne góry. I dostarczają dobrej, rowerowej zabawy.
powrót

Autoryzowany serwis amortyzatorów, damperów,
sztyc amortyzowanych renomowanych marek
kompleksowy serwis rowerów i osprzętu
mycie, czyszczenie i konserwacja
budowa rowerów na zamówienie


Proszę określić gdzie leży problem:
Proszę wpisać wynik dodawania:
4 + 7 =
Link
Proszę wpisać wynik dodawania:
4 + 7 =